„Dyrektywa wprowadza szereg gwarancji proceduralnych chroniących prawo konsumentów do wolności wypowiedzi i informacji” – powiedział Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE).
Wyrok ten powinien położyć kres jednej z wielu prawnych sporów między polskim rządem a Brukselą.
Przyjęta w 2019 r. dyrektywa nakłada na platformy odpowiedzialność prawną za egzekwowanie praw autorskich. Są zobowiązani do sprawdzania, co publikują ich użytkownicy, aby uniknąć naruszenia praw autorskich.
Reforma była wspierana przez firmy medialne i artystów, ale sprzeciwiali się jej giganci internetowi i zwolennicy wolnego internetu.
Polska była jednym z sześciu krajów sprzeciwiających się reformie.
Polski wiceminister spraw zagranicznych Konrad Szymański powiedział, że przepisy dyrektywy stanowią „poważne zagrożenie dla wolności słowa” i mogą nawet doprowadzić do przyjęcia „reguł podobnych do cenzury prewencyjnej”.
ETS orzekł jednak, że reforma określa „jasne i precyzyjne granice środków, które można podjąć, w tym zakaz filtrowania i blokowania legalnych pobrań”.
Trybunał zauważył, że dyrektywa zezwala m.in. na wykorzystanie treści chronionych prawem autorskim do celów parodii lub pastiszu.
Sąd dodał, że platformy nie mają „ogólnego obowiązku monitorowania” i otrzymują niezbędne informacje o nielegalnych treściach od posiadaczy praw.
ETS ostrzegł jednak, że państwa członkowskie muszą „dążyć do działania w oparciu o interpretację, która zapewnia właściwą równowagę między różnymi prawami podstawowymi”.
Oprócz obowiązku egzekwowania praw autorskich przez platformy internetowe dyrektywa nakłada na platformy internetowe obowiązek uiszczania opłat licencyjnych od mediów za linki do artykułów prasowych i krótkie fragmenty.
„Praktykujący Twitter. Profesjonalny introwertyk. Hardkorowy znawca jedzenia. Miłośnik sieci.